„Droga do źródła – integracja”
W życiu ciągle biegniemy, tak jakbyśmy gdzieś się spieszyli, czegoś szukali lub przed czymś uciekali. Ja również należałam do tej grupy ludzi. Co mnie wzywało? Co powodowało pośpiech i poszukiwanie? Jakiego skarbu nie dostrzegałam? Jaką tajemnicę pragnęłam rozwiązać? A może chciałam przed kimś uciec?
Będąc młodą osobą, wkraczając w dorosłość, kiedy zdążyliśmy zbudować swoją tożsamość, pędzimy przez życie, jak rozpędzony pociąg lub czołg. Nie zważamy na zmęczenie, brak radości z tego co robimy, bądź napięcie ciała, które próbuje zatrzymać tą rozpędzoną maszynę. Jeśli nie zatrzymamy się świadomie, to jakaś zewnętrzna siła znacznie większa zrobi to za nas, kiedy uzna, że ma już dość oglądania naszej walki z życiem. Przychodzą wówczas różne zdarzenia takie jak: choroba, wypadek, rozwód, utrata pracy bądź inna przyczyna, która zaburza nasz dotychczasowy światopogląd, wyrywając nas z korzeniami z dotychczasowego miejsca. Bywa, że komuś z naszego bliskiego otoczenia przydarzy się jakieś trudne doświadczenie. Oglądamy z boku, walkę tej osoby a nasza wyobraźnia pokazuje nam, że to może być nasza historia. Zmusza nas to do przemyśleń, zrobienia stop klatki a następnie dokonania zmian w naszej podróży, jaką nazywamy życie.
Kiedy dziś siedzę i piszę ten tekst, wiem za czym gnałam i przed czym uciekałam. Gnałam za spotkaniem się z najbliższą dla mnie istotą na tej ziemi, jednocześnie uciekając ze strachu. Tą istotą jestem ja sama i cała moja oceaniczna głębia mojego serca, która skrywa różne straszliwe stwory. Największym pragnieniem, którego nie umiałam wówczas nazwać było dotarcie do źródła prawdy, które jest ukryte głęboko we mnie, tam gdzie mieszka moja dusza.
Droga była długa i kręta a zaczynała się słowami z bajki za siedmioma górami…. Ocean okazał się potwornie głęboki i bezlitosny w swej tajemniczości. Smok okazał się najstraszliwszy ze smoków. Góry prawie, że odebrały mi ostatnie tchnienie w mej piersi. Las za to mroczny i przerażający, wzbudzający trwogę i lęk z każdym krokiem.
Nie poddałam się, moja walka, determinacja, siła, konsekwencja i odwaga, którą ćwiczyłam przez wiele lat młodości okazały się niepokonane. Zmęczona, zniszczona, pokaleczona w podartym odzieniu dotarłam do celu. Początkowo trochę zdziwiona, że źródło jest starym drzewem spod którego wypływa strumień życiodajnej wody i wygląda dość majestatycznie. Po chwili doszło do mnie, że to stare drzewo to moja dusza, że to jest najstarsza część mnie ta która nigdy nie umiera.
Pełna miłości, szacunku i zachwytu zauważyłam, że ścieżki wyryte w korze drzewa, są moimi ścieżkami, którymi szłam ja, istota świetlna w czystej świadomości w różnych odsłonach. Obmyłam ciało źródlaną wodą, ugasiłam pragnienie chłodnymi kroplami życiodajnego płynu i nagle stało się. Ciało zaczęło się regenerować, umysł się uspokoił a duch nabrał świeżego powietrza w płuca. Dokonała się pełna integracja. Ciało + Umysł + Duch = CUD.
Dziś już inaczej spoglądam na siebie, nie wbijam sobie noża w plecy i nie katuję się morderczymi treningami, pracą ponad siły i chorą perfekcyjnością we wszystkim co robię. Rozumiem, że mam prawo do życia jak każde z was i że to życie przytrafia się mi a nie odwrotnie. Świadomie podejmuję decyzje, idę z prawdą na ustach, akceptuję to co przychodzi, czuję wdzięczność za wszystko i wszystkich wokół mnie. Wyzbyłam się oceniania siebie i innych, poczucia winy a przede wszystkim oczekiwań. Wiem, że temu co podlewa moje życiodajne drzewo zależy na tym, żeby ono kwitło i wydało owoce. Dba o mnie a ja z pokorą karmię się słowem żywym.